Na palcach jednej ręki zliczyć można, udane, europejskie produkcje traktujące o żywej śmierci. Prym w tej kwestii wiodą Brytyjczycy, mający na koncie genialny w moim mniemaniu „Shaun of the Dead” czy może miniserial „Dead Set”. Podczas seansu z wymienionymi przeze mnie dziełami, z całą pewnością nie mamy do czynienia z babolami pokroju „Resident Evil”. Twórcy postarali się umieścić w fabułach, wzorem Georga A. Romero, smutną (choć w przypadku „Shaun…” podaną po części na wesoło) prawdę o nas samych, społeczeństwie które funkcjonuje niczym pierwsze lepsze zombie. Do austriacko-niemieckiej koprodukcji, którą w dalszej części tekstu będę miał przyjemność zrecenzować, podeszłem na wskroś optymistycznie. „Rammbock” to produkcja niezależna, także cóż mogłem mieć do stracenia? Okazało się, że nic, a po skończonym seansie, czułem się na swój sposób usatysfakcjonowany.
Fabuła tego godzinnego obrazu prezentuje się następująco. Michael przybywa do Berlina, aby uporządkować swoje życie osobiste. Pod pretekstem oddania kluczy do mieszkania swej wybranki, Gabi (w tej roli urodzona w Łodzi Anna Graczyk), stara się namówić ją do wzajemnego pojednania. Nic nie idzie po jego myśli, gdyż nasz bohater ląduje w samym środku epidemii, która akurat przetacza się przez miasto. Jednocząc siły z Harperem (czy tylko mnie wydaje się, że Theo Trebs jest podobny do Richarda Kiela?), młodzieńcem praktykującym u miejscowego hydraulika, stara się nie tylko przetrwać, ale i odnaleźć oraz uratować swoją drugą połowę.
Na samym wstępie wypada wspomnieć o rzeczach, które sprawiły, że odczułem satysfakcję oglądając napisy końcowe. Od pierwszych chwil seansu rzucił mi się w oczy klimat. Michael od samego początku postawiony jest w sytuacji beznadziejnej. Beznadziejność ta wzrasta z minuty na minutę, bo o ile sprawy sercowe to błachostka, w porównaniu z tytułowym oblężeniem umarlaków, później jest już tylko gorzej. Miejsce akcji, kamienica, gdzieś w stolicy Niemiec, wrażenie beznadziejności potęguje. Wbrew temu co serwują nam media, nie ujrzymy w „Rammbocku” jasnej strony mocy, pięknych mieszkań, szklanych wieżowców czy może sympatycznych mieszkańców europejskiej metropolii, zatracających się do reszty w otchłani wszechobecnej konsumpcji. Wspomniana kamienica to miejsce brudne i zaniedbane, absolutne przeciwieństwo stereotypowego wyobrażenia o wspaniałej kulturze zachodu.
Również historia przedstawiona w filmie prezentuje się obiecująco. Motorem napędowym działań głównego bohatera jest miłość. Wróć, niespełniona miłość. W pewnym momencie zaślepia bohatera tak bardzo, że ten nie widzi w życiu innego celu, poza odnalezieniem Gabi („Kończę, bo Gabi może dzwonić.”). Dopiero uderzenie głową w mur, daje Michaelowi do zrozumienia, że czas najwyższy wziąć się za siebie. Tylko czy nie jest już na to za późno? Największe wrażenie zrobiły na mnie sceny rozgrywające się na dziedzińcu, w pierwszej części filmu. Obserwujemy w nich, wraz z bohaterami, jak antagoniści rozprawiają się z niczego nieświadomymi mieszkańcami kamienicy. Scena na dachu, gdy dane nam jest zaobserwować wymarłe miasto, jest co najwyżej poprawna. Ten kto widział francuską „Hordę”, nie powinien czuć się zaskoczony.
Rozwiązania fabularne, zastosowane przez twórców, potraktowałem z rezerwą. O ile pomysł wykorzystania stresu, który jest przecież nieodzownym towarzyszem sytuacji ekstremalnych, zasługuje na oklaski, to już sam motyw przemiany człowieka w żywego trupa jest fuszerką. Nie oczekiwałem tutaj czegoś na miarę „Świtu…” Romero, ale wydaje mi się, że ktoś tam zapomniał o ukazaniu śmierci. Natykamy się przez to na efekt „otwartych oczu”. Nie wspominając już o fakcie, że pojęcie „chodząca śmierć” w kontekście „Rammbocka” mija się z celem. „Zarażeni”, martwi czy nie, są szybcy. Razi mnie dzisiejsza nieudolność twórców do rozpisywania fabuł, traktujących o klasycznym wizerunku żywego trupa. Oczywiście, „Siege of the Dead” nie miałby wtedy sensu, ale bracia Ford, w swym „The Dead”, udowodnili, że można się obejść bez tego całego efekciarstwa, jakim są biegające zombie.
Co do pracy kamery czy gry aktorskiej, nie trzeba się rozpisywać. „Rammbock” to produkcja z małym budżetem, a mogę Was zapewnić, że podczas seansu, dostajemy więcej niż możemy się spodziewać. W tym miejscu należą się słowa pochwały dla reżysera, który, choć nie pozwalały na to środki, stworzył obraz przekonujący i na swój sposób prawdziwy. Podsumowując wywód, „Rammbock” to film którym powinien zainteresować się każdy fan żywej śmierci. Dla siebie znajdzie coś również typowy casual, wyczekujący z zapartym tchem kolejnych filmowych parodii gry „Resident Evil”. Ciekawe czy Marvin Kren weźmie się jeszcze za temat zombie. Jeśli tak, z chęcią obejrze jego kolejny film.