[RECENZJA] Opowieść Zombilijna

Mody i trendy to dziwna rzecz. Przypominają trochę pasożyta: upatrują sobie ofiarę, najczęściej zupełnie niewinną i nieświadomą, lecz mającą już pewne doświadczenie życiowe, następnie dopadają ją i promują mniej lub bardziej nachalnie, zapraszając czasem do zabawy speców od marketingu. Niepozorne przedmioty urastają do rangi hitów, a artystyczne dziwadła stają się wstrząsającymi dziełami. Trwa to sobie chwilę, mody spijają soki z nieszczęśnika, a po pewnym czasie zostawiają go na pewną śmierć i przenoszą się na następnego. Tak było na przykład z wampirami. Obecne w popkulturze od setek lat, nagle stały się gorącym towarem. W sumie nie ma się nawet co dziwić – motyw nieśmiertelności, wiecznej samotności, pożądania nieumarłego kochanka, zakazanej miłości – idealny materiał dla wiecznie spragnionych kasy twórców literatury i filmu, którzy jakoś bokiem puszczają uwagi, że to, co z taką emfazą wypisują, to w sumie nekrofilia… Mimo wszystko jest to jeszcze zrozumiałe.

Ale zombie? Żywe trupy? Ani to ładne, ani inteligentne, śmierdzi, podłogę paskudzi i do mózgu się dobiera. Co tu lubić? Nadaje się najwyżej na mięso armatnie, co zresztą przez długi czas wykorzystywali filmowcy, każąc kolejnym miastom ulegać hordom zombie i nikt się specjalnie nie zastanawiał, by to jakoś racjonalnie wytłumaczyć. A potem przyszła moda i się wszystko pozmieniało. Zombie wskoczyły do literatury, by dalej pożerać, tym razem jednak upatrzyły sobie na kolację klasyki literatury. Świętości nie ma – truposzom nie oparła się ani Duma i uprzedzenie ani Przedwiośnie, w których nieumarła plaga zebrała żniwo, ku przerażeniu znawców literatury i „poważnych” publicystów. Do tej apokalipsy swoją cegiełkę postanowił dodać także Adam Roberts, tworząc Opowieść zombilijną.

Autor ten, w Polsce znany głównie z powieści Projekt Stalin, ma na swoim koncie dość pokaźny zbiór różnych parodii – pod nóż trafił zarówno Matrix, Sirmarillion jak i Girl with the Dragon Tattoo. Jak widać, Opowieść wigilijna, będąca podstawą parodii, ma całkiem niezłe towarzystwo. Zaznaczyć jednak trzeba, iż recenzowana książka nie jest w żadnym wypadku mashupem, jak choćby wspominane wyżej Przedwiośnie żywych trupów – to w pełni autonomiczna powieść, która z dzieła Dickensa zapożycza tylko zarys fabuły i niektóre postaci, zaś cała reszta jest już tylko wynikiem działania wyobraźni Robertsa.

Scrooge jaki jest, każdy widzi – stary piernik i sknera, który nadejście Bożego Narodzenia zbywa głośnym prychnięciem. W końcu każdy dzień jest dobry do pracy, prawda? Okaże się jednak, że nie do końca – jak tu bowiem pracować, gdy trup byłego wspólnika nagle wstaje z grobu i wchodzi do mieszkania Scrooge’a razem z drzwiami, dążąc do jednego, konkretnego celu – pożarcia mózgu starego dusigrosza? Co gorsza nie on jeden: w krótkim czasie okazuje się, że zaraza dotknęła cały Londyn, a kolejni, biedni konsumenci herbaty zostają pozbawieni mózgów bądź przemienieni w żywe trupy. W takich to właśnie okolicznościach przybywa do Scrooge’a pierwszy z Duchów Bożego Narodzenia i oświadcza, że skąpiec jest jedyną nadzieją ludzkości na powstrzymanie nadchodzącej zombie-apokalipsy. Święta zapowiadają się naprawdę pracowicie…

Już sam początek powieści pokazuje, że będziemy mieli do czynienia z jazdą bez trzymanki. Roberts pozostaje wierny ogólnemu zarysowi fabularnemu oryginału, poza tym upycha jednak w Opowieści zombilijnej atrakcje, które można określić jako zupełnie absurdalne i pokręcone – pomijając oczywiście sam fakt wprowadzenia zombie. Jest więc motyw zombie-indorów wyżerających mózg sprzedawcy, pogoń zombiaków za królową Wiktorią, walka na froncie ramię w ramię z Dickensem i H.G Wellsem (tak, nawet on się trafił i ma całkiem sporą robotę do odwalenia), wreszcie spotkania z Duchami Świąt, które przeszły odpowiedni lifting – zwłaszcza ten Przyszłości, który zachowuje się, jakby przybył prosto z Bronksu, nawijając slangiem i operując czasem za pomocą urządzenia, które przypomina wariację iPoda. Przy okazji funduje także staremu sknerze niezgorszą podróż i kilka zaskakujących paradoksów czasowych, których istnienie i znaczenie zostanie odkryte dopiero finale. Jednak chyba najciekawszy z pomysłów Robertsa to ten, dotyczący genezy samych zombie i sposobu, w jaki ta zaraza pojawiła się na świecie. Zapomnijcie o magii voodoo czy promieniowaniu z kosmosu – to są rzeczy trywialne i głupie. Tak naprawdę żywe trupy od zawsze były kojarzone z Bożym Narodzeniem, z grozą umarłych powracających do życia akurat w dniu, gdy rodzi się Bóg i tylko typowa dla człowieka skłonność do wyrzucania z pamięci przykrych wydarzeń spowodowała, że pod choinką znajdujemy samochodziki i skarpetki, a nie maczety i strzelby z amunicją rozrywającą. Na dodatek idea ta wcale nie jest głupia i pozbawiona sensu, całkiem nieźle wpisuje się natomiast w – mówiąc górnolotnie – kulturowa tradycję zachodu, nie mówiąc już o tym, że jest całkiem zabawna. Pośrednio wprowadza też dodatkową możliwość odczytania powieści – wystarczy odnieść owo zapomniane źródło Bożego Narodzenia do dzisiejszej sytuacji, gdzie święta zaczynają się już w połowie listopada i już mamy nowy, całkiem niegłupi kontekst.

Podobnie jak w poprzedniej powieści, także i w Opowieści zombilijnej dużym plusem jest styl, jakim operuje autor: lekki, plastyczny i bardzo humorystyczny. Co prawda dialogi nie wydają się być tak dobre i sprawnie napisane jak w Projekcie Stalin jednak bardziej „zabawowa” forma powieści pozwoliła zamieścić masę karkołomnych porównań i metafor, których nie powstydziłby się nawet Pratchett. Czasem mam jednak wrażenie, iż w tym dążeniu do rozbawienia czytelnika autor po prostu przesadza, a niektóre fragmenty stają się po prostu infantylne. Co ciekawe, występują one głównie w początkowych partiach powieści. Być może to nie do końca udana próba utrzymania uwagi czytającego, trzeba jednak zaznaczyć, że im bliżej końca, tym napięcie, groza i poziom całej ksiązki stale wzrastają, zaś ostatni rozdział czyta się niemal w wypiekami na twarzy. Pewne zastrzeżenia miałbym także do języka: owszem, Roberts sprawnie nim operuje, a stylizacja mowy duchów wypada całkiem nieźle, zdarzają się jednak momenty, gdzie w odniesieniu do czasów dziewiętnasto wiecznych użyte zostaje określenie współczesne, lub gdzie przedmiot rozmowy zostaje przypisany do złej osoby (jak we fragmencie o Robin Hoodzie). Nie wiem, czy to wina autora, czy też w trakcie tłumaczenia ktoś puścił babola (obstawiam to drugie), ale mimo wszystko kłuje to w oczy. No i Duch Przyszłości czasem brzmi strasznie bełkotliwie. Czyżby w tłumaczeniu zgubił się urok wypowiedzi?

Nie ma się co oszukiwać – Opowieść zombilijna jest gorsza od Projektu Stalin. Nie ma tej wewnętrznej siły, płynącej choćby z konstrukcji postaci, intrygi czy dialogów. Jest raczej jak fraszka, niezobowiązująca zabawa słowem ku uciesze gawiedzi. Ale – jak wiadomo – także i fraszki mogą dostarczyć sporo radości. Ci, którzy dysponują poczuciem humoru, ogromnymi pokładami dystansu do siebie i kultury, bądź po prostu lubią zombie, z pewnością będą zadowoleni z zakupu ten niepozornej książeczki o bardzo ładnej, klimatycznej okładce. Reszta stwierdzi, że to szaleństwo, ominie szerokim łukiem nie zwracając uwagi, bądź też w zaciszu domowego ogniska łzy krokodyle będzie ronić nad upadkiem dzisiejszej literatury. Ja w każdym razie zamierzam się teraz bacznie przyglądać otaczającym mnie ludziom. W końcu Boże Narodzenie już blisko…

Tytuł: Opowieść Zombilijna
Autor: Adam Roberts
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Data wydania: 7.10.2010
Liczba stron: 164
Cena: 24,90