Jakie jest pierwsze skojarzenie, gdy pada hasło „kino skandynawskie”? Bergman, Sjostrom, kameralne dramaty rodzinne lub nieco mniej kameralne potyczki młodych ludzi ze światem. Ogólnie rzecz biorąc, filmy z przesłaniem, trudne, w pewien sposób odkrywcze lub nonkonformistyczne. Dead Snow zaś jest próbą zmiany tego stanu rzeczy, dokonanego przez grupkę zapaleńców. Próbą całkiem niezłą zresztą.
Fabuła jest banalna – jak w niemal każdym filmie tego typu. Grupka studentów postanawia ferie świąteczne spędzić w górskiej chatce, z dala od cywilizacji, aby móc poszaleć na śniegu, rozkoszować się walorami przyrody i atrybutami żeńskiej części wycieczki. Niestety, miejsce gdzie spędzają czas okazuje się być nawiedzone przez oddział nazistów, którzy w przeszłości terroryzowali okolicznych mieszkańców, a teraz wrócili jako dość nieświeże, żywe trupy, aby odzyskać zrabowane przez siebie złoto. A przy okazji chcą upuścić nieco krwi nastolatkom, którzy przyszli tam, gdzie nikt ich nie prosił.
Słowem – standard kina zombie. I kina grozy w ogóle. Wydaje się, że formuła horroru w wydaniu slasherów i naśladowców Evil Dead do cna się wyczerpała. Spójrzmy prawdzie w oczy: samotna chatka odcięta od świata, grupa nastolatków, otaczające ich zło, kolejne zgony, poczynając od parki uprawiającej seks w odludnym zakamarku – chwyty te stały się niemal ikoniczne. Już Wes Craven w Krzyku naśmiewał się z konwencji filmów grozy w takim wydaniu. Wspomniane elementy stały się na tyle charakterystyczne, że wykorzystuje je niemal każdy film z tego konkretnego gatunku lecz jednocześnie przez swoje ogranie, swoją „kultowość” stały się własnymi parodiami. Spróbujcie zresztą zrobić teraz na serio horror oparty na schemacie wspomnianego Evil Dead, który byłby jednocześnie straszny, zajmujący i interesujący. Moim zdaniem jest to niewykonalne i jedynym wyjściem jest wzięcie tego w nawias, zanurzenie w komedii, grę konwencjami i zabawę z widzem. Z podobnego przeświadczenia wyszli twórcy Dead Snow. Ich film można określić jako horror z silną domieszką czarnej komedii, wynikającą głównie z rzeczonej gry ze schematami, które jednocześnie noszą znamiona hołdu dla obrazów ze złotych lat osiemdziesiątych. Trudno też nie zauważyć, jak wielką estymą cieszy się u twórców rzeczone Evil Dead i Evil Dead II. Jest chatka, jest dość charakterystyczny bohater tragiczny, mamy strzelbę i piłę łańcuchową, z bonusowo obcinaną ręką, wreszcie główny zły przypomina złego Asha z Army of Darkness, razem z tą jego wysuniętą żuchwą. Nad całością unosi się obłok ironii i wisielczego humoru, a dominuje radosna (i krwawa) zabawa z konwencjami, które są wpisywane w nowy kontekst, łamane i przedrzeźniane.
Trzeba też pochwalić stronę wizualną filmu: przez większość czasu dominują ładne widoki ośnieżonych szczytów i bezkresnych pól pokrytych grubą warstwą białego puchu, a panoramom i scenom pościgów towarzyszy całkiem niezła, rockowa muzyka. Idealna sceneria dla dramatycznej walki z zombie – w końcu krew pięknie wygląda na śniegu! Trochę gorzej ma się sprawa z grą aktorską, ale powiedzmy sobie szczerze – nie jest ona najważniejsza w tego typu produkcjach. Ale i tu widać przebłyski, gdzie odtwórcy wypadają naprawdę przekonująco i zabawnie, zwłaszcza w pierwszej połowie filmu. Nie można natomiast złego słowa powiedzieć o zombiakach: są brzydkie, są złe i wygłodniałe. Kilkudziesięciu martwych nazistów wyłaniających się ze śniegu to naprawdę świetny widok. Spece od efektów specjalnych odwalili kawał dobrej roboty, zarówno w kwestii charakteryzacji, jak i spraw, – że tak się wyrażę – bebechów. Mózg wylewający się na podłogę, albo jelitko użyte jako lina – nieoryginalne, ale jakże cieszy oko! Wszystko to robi wrażenie tym bardziej, że produkcja ma charakter pół-amatorski… Twórcy Dead Snow nie oferują niczego nowego – proponując po prostu niezobowiązującą zabawę schematami i kliszami horroru w wydaniu amerykańskim. Jest trochę grozy, sporo humoru i mnóstwo trupów. Idealne rozwiązanie na deszczowy dzień lub zimową chandrę. No i można się pośmiać z nazistów.