[RECENZJA] 28 Days Later

Wyobraźcie sobie, że budzicie się pewnego dnia w szpitalu. Nie wiecie, co w nim robicie, ani jak się tam dostaliście. Odłączacie się od aparatury i wychodzicie z pokoju, ale w całym szpitalu nie ma żywej duszy – jest za to spory bałagan, zupełnie jakby ktoś w pośpiechu opuszczał budynek. Wychodzicie na zewnątrz, gdzie okazuje się, że sytuacja przedstawia się jeszcze gorzej. Wędrujecie wymarłymi ulicami metropolii, mijając zniszczone budynki, pozostawione samopas samochody i rzeczy osobiste. Nigdzie nie widać żywego ducha. Pustka i martwota. Wchodzicie do kościoła, licząc, że spotkacie kogoś, kto wszystko wam wyjaśni, jednak zamiast pomocy spotykacie tylko księdza, który próbuje was zabić. Zaczyna się koszmar…

Tak mniej więcej rozpoczyna się fabuła 28 dni później w reżyserii Danny’ego Boyle’a znanego szerszej publiczności głównie z nagrodzonego Oscarem Slumdoga. Milionera z ulicy, a także Trainspotting i Niebiańskiej plaży z Leo DiCaprio. Film – ogólnie rzecz biorąc – wpisuje się w gatunek zombie horroru, wraz z całą jego menażerią. Mamy więc zakazane eksperymenty medyczne, zabójczego wirusa przemieniającego ludzi w żądne krwi monstra, grupkę bohaterów starających wydostać się z tego piekła i żołnierzy, którzy nie do końca zachowują się tak, jak powinni. Słowem: żelazny standard, ustanowiony przez Romero jeszcze w latach 70. Oczywiście znajdziemy również kilka odstępstw od kanonu i nowinek (do zakażenia wirusem wystarczy tylko odrobina krwi, zaś sami przemieńcy – gdyż trudno nazwać ich żywymi trupami – przypominają watachy dzikich zwierząt, które stale muszę się pozywiać, by nie zdechnąć). Jednak to nie w oryginalności scenariusza leży siła filmu, ale w ogólnym klimacie i atmosferze, jaką obraz buduje.

W przeciwieństwie do swoich filmowych „pobratymców”, reprezentowanych chociażby przez Resident Evil, u Boyle’a nacisk położony jest nie na efektowne strzelaniny i walkę z zombie, ale raczej na odczucia bohaterów: już podczas pierwszych scen, kiedy możemy obserwować Jima spacerującego po wyludnionym Londynie (doskonałe sekwencje!) otacza nas aura całkowitego osamotnienia i napięcia. Gdzie są mieszkańcy? Co się z nimi stało? Ogrom tej pustki atakuje i nie opuszcza nas nawet wtedy, gdy oszołomienie wywołane widokiem wymarłego miasta przeradza się w strach przed zmutowanymi potworami i rozpaczliwe próby odnalezienia bezpiecznego schronienia. Poczucie zaszczucia, wynikające z ciągłych zmian kryjówek, brak wzajemnego zaufania, paranoiczne pilnowanie, czy towarzysz nie zmieni się w monstrum – bohaterowie nie mają łatwego życia. Jednak – jak pokazuje Boyle – w świecie opanowanym przez monstra ocalali muszą baczyć nie tylko na zagrożenie ze strony zombie, ale także na zwykłych ludzi, w których stan permanentnego zagrożenia i nieustające napięcie spowodowało drastyczne przewartościowanie w systemie moralnym. Cóż znaczy życie jednego człowieka, gdy idzie o przetrwanie ludzkiego gatunku? Jakie prawo do decydowanie ma jednostka w obliczu zagłady? Trauma epidemii odciska piętno na każdym, a w połączeniu z dostępem do broni może zaowocować powstawaniem samozwańczych grup, mamiących poczuciem bezpieczeństwa, w zamian za posłuszeństwo. Bezpieczny azyl przeradza się wtedy w kolejne zagrożenie. Nie ma się co oszukiwać – Boyle nie wymyśla niczego nowego, podbierając co nieco od swoich „konkurentów”, robi to jednak w sposób na tyle subtelny, że cała ta otoczka nie razi, a po doprawieniu całkiem soczystymi scenami walk z zombie film nabiera smaku interesującego. Cieszy zwłaszcza fakt, że niec podąża niewolniczo drogą obraną np. przez Romero, ale stara się pokazać własną wizję, która bardziej niż na kwestiach społecznych, jest trzymającą w napięciu historia o osamotnieniu, życiu w ciągłym zagrożeniu i niekończącej się wędrówce.

Całkiem nieźle wypada też aktorstwo. Nie jest to co prawda ideał, ale też trudno oczekiwać aby w tego typu produkcji odtwórcy ról grali jak u Stanisławskiego. Przekonująco zagrał zarówno Cillian Murphy w roli Jima, jak i Naomie Harris w roli Seleny, choć oglądając film wciąż miałem wrażenie, iż Jim nie do końca jest takim zwykłym, szarym człowiekiem. Być może jednak o to właśnie chodziło – pokazać przemianę człowieka w zdeterminowane pół-zwierze, które jest w stanie bez skrupułów zabić przeciwnika gołymi rekami… Warto też zwrócić uwagę na Christophera Ecclestona, w roli opanowanego Henry’ego Westa – dość cynicznego, ale nie pozbawionego pewnej racji, gotowego poświęcić wiele dla swojej idei. Rola niewielka, ale dość charakterystyczna. Koniec końców, mogę film polecić bez wyrzutów sumienia. Arcydzieło na miarę Nocy żywych trupów to zdecydowanie nie jest, ale Boyle nie ma się też czego wstydzić: stworzył film interesujący, trzymający w napięciu, potrafiący zadowolić tak wielbicieli zombie horroru, jak i zwykłego, niedzielnego widza. Z pewnością jeden z ciekawszych filmów gatunku i doskonały przykład reżyserskiej wszechstronności.